Dzień 8, Pierwszy dzień trekingu z Kalaw do Inle (15 grudnia)
Do Kalaw faktycznie przyjechaliśmy o 3:00 w nocy. Wyszliśmy razem z 1 Hiszpanką i rodziną Francuzów, którzy podróżowali z dwójką dzieci, no i wszyscy trochę byli w kropce. Ze względu na góry było strasznie zimno (mimo bluz i długich spodni), zostawiono nas na ulicy, a jedyne co nas mogło uratować, to palące się ognisko przy ulicy, przy którym grzał się jakiś miejscowy. Trochę mnie to przeraziło, bo tu 3:00 w nocy, a trekking załatwialibyśmy dopiero ok. 7:00, żeby ruszyć o 8:30. Masakra. Na całe szczęście pojawił się facet, któremu się chciało na nas zapolować, ale który jednocześnie, co tu dużo mówić, zrobił nam dobrze. Przyszedł, żeby zaproponować nam nocleg za dobre pieniądze (w końcu zostało kilka godzin snu).


Przywitał nas Hindus, który potwierdził ceny wcześniej proponowane nam na ulicy i udaliśmy się na wypoczynek. Był to raczej nocleg typu norka, ale z wcześniejszą wizją kiblowania gdzieś do rana w naprawdę niskiej temperaturze, albo szukania czegoś i negocjowania cen, uznaliśmy, że to najlepsza niespodzianka i najwspanialsza rzecz, która nam się pojawiła tej nocy. Zasnęliśmy tak, jak wyszliśmy z busa. Kaptury na głowę i pospaliśmy do 6:30, żeby potem wstać ogarnąć się i zacząć szukać trekkingu. Golden Lilly, to nazwa noclegu, który dał nam tyle radości. Jeśli ktoś przyjedzie nocnym autobusem do Kalaw i nie będzie chciał na te kilka godzin wydawać niepotrzebnie kasy, to polecamy jak najbardziej. W Golden Lilly Hindus również proponował trekking, ale chyba nas nie przekonał, bo rano poszliśmy do Uncle Sama, którego polecało wielu ludzi, którzy również korzystali z opcji trekkingu. Wybór firm jest bardzo duży, ale ze względu na brak czasu i wygodę, postanowiliśmy się zdecydować na Uncle Sama. Razem z Hiszpanką, która jechała z nami od Bagan i która również spała w Golden Lilly zdecydowaliśmy się na 2 dniowy trekking, było nas 3 osoby, ale zrobili nam cenę jak dla 4, a więc za 2 dni trekkingu, jedzenie, przewodnika i transport dużych toreb nad Jezioro Inle, ostatecznie za osobę zapłaciliśmy 40.000 kyatów (30$). Do Golden Lilly wróciliśmy, żeby się przepakować do małych plecaków tylko z niezbędnymi rzeczami na 2 trekking i 1 nocleg, bo resztę bagażu nam zabierano. Poza tym mieliśmy jeszcze śniadanie, więc zjedliśmy naleśniki z bananami i dżemem , zagryzając arbuzem w bardzo miłej atmosferze z ludźmi, którzy również tego dnia planowali trekking. Po raz pierwszy od lotniska w Mandalaj spotkaliśmy Polaków, z którymi miło pogadaliśmy.



Ok. 8:30 byliśmy pod Uncle Samem, tam zrobiono nam odprawę, przedstawioną młodziutką 21 letnią przewodniczkę. I w sumie 3 osobowej grupie + przewodniczka znów zapakowaliśmy się na pakę i jakieś 40 minut drogi z Kalaw zaczęliśmy trekking, który sam w sobie nie był wymagający, widoki też nie były nie wiadomo jak zachwycające.



Było bardzo ładnie i sielsko, jednak nie w tym rzecz, najlepsze były spotkania z ludźmi, zapachy, smaki i przebywanie z naszą przewodniczką, z którą przegadaliśmy prawie całą drogę, pytając ją o Birmę i wszystkie z nią związane rzeczy, które nas interesowały, a dodatkowo staraliśmy się jej również przybliżyć temat Europy, naszego kraju i w ogóle innych realiów. Hiszpanka, która z nami wędrowała była bardzo rozmowna, poza hiszpańskim i katalońskim, mówiła super po angielsku, francusku, portugalsku, serbsku i włosku, skubana…Po drodze zatrzymaliśmy się na krótką przerwę w małej wioseczce, gdzie poczęstowano nas zieloną herbatą, cukierkami z trzciny cukrowej i czymś co przypomniało chipsy z fasoli. Dodatkowo obserwowaliśmy, jak 75 letnia kobieta ręcznie robiła kolorowe, torby i chusty. Było to bardzo ciekawe, a co najważniejsze nigdzie nam się nie spieszyło. Obserwowaliśmy tę rzeczywistość, chłonęliśmy widoki i dolewaliśmy sobie herbatę.




Po drodze widzieliśmy uprawy papryczek chilli oraz czerwone dywany papryczek, które suszyły się na słońcu, urozmaicając swoim kolorem zielony krajobraz. Poza tym widzieliśmy uprawy imbiru (och co to był za aromat po wyciągnięciu korzenia z ziemi). Widzieliśmy też plantacje ryżu i jak się suszył na słońcu przy domach, widzieliśmy uprawy kukurydzy, pomidorów, sezamu. Poza tym nasza przewodniczka pokazała nam ciekawe owoce, które zrywaliśmy z drzew i których nazwać nie potrafimy. Po drodze mijaliśmy też rolników, którzy pracowali w polu, wszystko odbywało się w bardzo prymitywny sposób, bez użycia jakiejkolwiek bardziej nowoczesnej maszyny. Na trasie spotkaliśmy tylko jedną grupę trekkingową, poza tym czasem spotkaliśmy ludzi na polach uprawnych, psa, albo krowę. A tak to cisza, spokój i nasze rozmowy z przewodniczką, która co jakiś czas zwracała nam uwagę na coś z otoczenia, na co sami byśmy na pewno nie zwrócili uwagi. Była też przerwa na obiad, który był przygotowany, jak się okazało przez naszą przewodniczkę, która zostawiła nas na jakiś czas, a potem zaczęła przynosić, zupę, makaron z warzywami, pyszną sałatkę z awokado, owoce itp. Wszystko było świeże i pyszne, a potem dała nam jeszcze 20 min i zasnęliśmy, cała nasza trójka. Było tak błogo, że odpłynęliśmy. W takich moment człowiek uczy się, jak zwolnić. Oby coś z tego zostało do powrotu do domu.



Ostatecznie tego dnia przeszliśmy zaledwie 15 km i ok. 16:00 byliśmy w wiosce, w której czekał na nas nocleg i posiłek. Wioska była większa od poprzedniej. Wcześniejsza liczyła ok. 100 mieszkańców, ta ok. 400. Nasz nocleg okazał się wyjątkowy. Wioska nie ma prądu, ani bieżącej wody, a narzędzia, których używają można w naszych realiach odnaleźć tylko w skansenie. Nasz nocleg, to duży pokój na piętrze, na ziemi maty i koce, w oknach folie, wychodek na dworze, woda do kąpieli ze studni. Od razu bardzo nam się spodobało, to było dopasowanie się do otaczającej rzeczywistości. Wszyscy wokół tak właśnie żyli. Przeszliśmy się po wiosce, obserwując dzieci puszczające latawce własnej roboty, ludzi wykonujących ręczne prace na swoich podwórkach, obejścia i narzędzia, które po raz kolejny powtórzę, u nas są już dawno w skansenie. Znów niedowierzanie, że tak ludzie nadal żyją. Jednak, co trzeba podkreślić, wsie są skromne, ale jest tam czysto, ludzie dbają o swoje obejście i nie ma tam walających się śmieci i wszechobecnego brudy, który widzieliśmy w Mandalaj i wokół. Wsie, które widzieliśmy, to sielskie obrazki, które wyglądały jeszcze bardziej tajemniczo w otoczeniu gór i soczystej zieleni.



Wracając do naszej wsi, była tam jakaś magia i wciąż nie wierzyliśmy, że dostaliśmy się do tak autentycznego miejsca. Nie było tu żadnej komercji, knajp, normalnych sklepów. To my musieliśmy się dopasować do nich. Wzięliśmy prysznic, polewając się garnkiem wodą ze studni, i siedząc przed domem obserwowaliśmy zapadający zmrok, a co za tym idzie również kończących swój dzień mieszkańców. Potem nasza przewodniczka zaprosiła nas na kolację, którą przygotowywała chyba z 2h i była to po prostu uczta. Tyle smaków i kolorów na stole i jej wszechobecny uśmiech oraz kolejne rozmowy sprawiły, że ten wieczór będziemy pamiętać na długo. A wieczorem gwiazdy na niebie po prostu zabójcze, taka kumulacja, jakiej chyba jeszcze nie widzieliśmy. Spać wszyscy poszli po 20:00, a ja do 22:00 pisałam bloga.





Dzień 9, Drugi dzień trekingu nad Jezioro Inle (16 grudnia)





Noc w surowych warunkach na podłodze minęła całkiem przyjemnie. Trochę w nocy było chłodno, bo dom zamiast okien miał folie. Rano pobudka była o 6:30 na śniadanie. Nasza przewodniczka znów przygotowała nam super jedzenie i o 7:30 mieliśmy ruszyć w dalszą część trekkingu. Podczas śniadania obserwowaliśmy życie zamieszkującej tam rodziny. Rano było naprawdę zimno: mogło być jakieś 5 stopni, oni bez ogrzewania musieli się jakoś grzać, a więc przed domem rozpalili małe ognisko i tak sobie przy nim kucali, grzejąc raz ręce, raz tyłek. Nam w środku też było zimno, bo drzwi były pootwierane, żeby z kolei wpadło tam światło. Wieś żyła już o tej porze. Wyszliśmy zgodnie z planem i bardzo cieszyliśmy, że była to tak wczesna pora, bo przyroda dopiero budziła się do życia, mgły unosiły się wokół, słońce odbijało się w rosie na roślinach, pełno pajęczyn, a właściwie hamaków z pajęczyn wokół.




Było tak malowniczo, że po prostu maszerowaliśmy, milcząc i cieszyliśmy się chwilą, chcąc zostawić te wszystkie obrazy w naszych głowach na dłużej. W takich sytuacjach chce się robić zdjęcia, żeby zatrzymać tę chwilę, jednak nawet najlepsze zdjęcie nie odda tego, co w danym momencie się widzi i przeżywa. Dlatego chyba ze zdjęciami lepiej zachować umiar, żeby nie przegapić tej wyjątkowej chwili dla siebie, żeby po prostu wziąć głęboki oddech, uśmiechnąć się i podziękować Bogu, że jest nam dane, coś takiego zobaczyć i przeżyć. Ja w takich momentach zawsze jestem wdzięczna Bogu za to wszystko, tak wdzięczność, to chyba najtrafniejsze określenie.



Maszerowaliśmy tak aż do wsi, w której była przerwa na herbatę. W tym dniu droga nie wiodła przez pola uprawne i pod tym względem była mniej urozmaicona, jednak było bardzo dużo zieleni, wąskich ścieżek, rdzawej ziemi, skał i widokowo było dużo ładniej, ale dzień pierwszy należał do ciekawszych ze względu na uprawy, owoce, spotkanych ludzi. Ok. 12:00 dotarliśmy do wsi nad kanałem, z którego potem mieliśmy łodzią przepłynąć przez Jezioro Inle do Nyaungshwe, czyli głównej bazy wypadowej nad jezioro. Tu w restauracji była przerwa na posiłek i relaks. Tym razem jedzenia nie przygotowywała nasza przewodniczka, ale też było smacznie i dużo. Krajobraz tego miejsca różnił się znów od tego, co widzieliśmy do tej pory: małe stawy, domy na palach, chłopcy biegający z czymś, co przypominało harpun do łowienia ryb, dużo zieleni. Po posiłku wsiedliśmy do długiej łodzi, którą płynąc przez wąski, kanał wypłynęliśmy na Jezioro Inle. Cóż to były za widoki, soczysta i bujna zieleń, surowe domki na palach, gdzieniegdzie łodzie załadowane jakimiś towarami, pływające ogrody. A potem już było duże jezioro, po którym pływały również inne łodzie. Pewnie dużo osób widziało motyw rybaka, który jedną nogą w charakterystyczny sposób wiosłuje, trzymając jednocześnie równie charakterystyczne sieci do połowu ryb. Z daleka widać było rybaków skupionych na swojej pracy, Ci których mijaliśmy raczej dla nas pozowali, co oczywiście było trochę sztuczne, ale dzięki temu, choć przez moment mogliśmy z bliska zobaczyć, jak to wygląda. Łodzią dopłynęliśmy do miejscowości Nyaungshwe, gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg.




Tego wieczoru poszwendaliśmy się po okolicy, która była przeciwieństwem wczorajszej wsi. Tu już zawitała komercja, hotele, restauracje, sklepiki z towarami itp. Jednak wciąż nie jest to zachodni świat, nie wszędzie jest asfalt, dominuje raczej prostota. Zastanawiając się, gdzie usiąść, żeby coś zjeść, zauważyliśmy, że gdzieś tam w oddali świecą się światła i jest głośno, okazało się, że odbywał się właśnie nocny targ. I to był strzał w 10. Na tym targu zjedliśmy pyszną grillowaną rybę, aromatyczną wołowinę w formie szaszłyków, a wisenką na torcie była wspaniale podana i rewelacyjnie smakująca sałatka z kwiatu bananowca. Ludzie, co to były za rarytasy. Najlepsze knajpy mogłyby podawać tę sałatkę, aż trudno było uwierzyć, że jemy to na targu za takie pieniądze. Klimat tego targu był już bardziej zachodni: ubiór gotujących, serwowane drinki, zachodnia muzyka, którą my słyszymy w radiu. Po wypiciu kilku drinków z rumem i zakończeniu uczty (prawiliśmy komplementy kilka razy), poszliśmy do Asiatico Pub, który był otwarty dłużej niż inne miejsca. Tam już było typowo po naszemu, a więc styl industrialny, biali ludzie grający w bilarda, alkohole itp. Gdyby nie to, że obsługa była tutejsza, można byłoby śmiało uznać, że jesteśmy w Europie. To akurat nie jest coś, co nam się super podoba, jednak chcieliśmy się czegoś napić i jeszcze posiedzieć, więc skorzystaliśmy.



