Dzień 4, Pociąg do wiaduktu Gok Teik (11 grudnia, poniedziałek)







Wojtek bardzo chciał tego doświadczyć. Przed wyjazdem oglądaliśmy film na you tubie o tym, czytaliśmy blogi i potem wspólnie stwierdziliśmy, że trzeba i chcemy to zrobić. O 3:45 w nocy byliśmy na dworcu (przespaliśmy chyba jakąś 1h, ani ja, ani Wojtek nie potrafiliśmy spać, strach? ciekawość? Po prosty reisefieber), żeby o 4:00 ruszyć rozklekotanym pociągiem poruszającym się po równie zdezolowanych torach z średnią prędkością ok. 30 km/h, żeby dotrzeć do wiaduktu Gok Teik i stamtąd wrócić. W sumie jechaliśmy tam i z powrotem łącznie ok. 17 h pokonując w sumie jakieś 300km, ale przejazd wiaduktem, wybudowanym ponad 100 lat temu przez Brytyjczyków, na wysokości 100m nad ziemią nie był celem sam w sobie. Aby tego samego dnia wrócić do Mandalaj w miejscowości Nawngpeng, pierwszej za wiaduktem, należy przesiąść się do pociągu, który jedzie w przeciwną stronę. Nam się udało wszystko idealnie, bo jak przyjechaliśmy to pociąg już czekał, wystarczyło tylko kupić bilet powrotny i kolejne 8h spędzić w pociągu 🙂 Dzięki temu dwa razy pokonaliśmy wiadukt Gok Teik.




Dzięki tej podróży mogliśmy obserwować przyrodę, wioski i wioseczki Birmy, ludzi na dworcach, w pociągu (mimo, że jechaliśmy upper class z miękkimi siedzeniami), jak dzieci idą do szkoły, jak ludzie handlują albo nic nie robią, tylko stoją. Z pociągu widzieliśmy biedę i zacofanie zwykłych ludzi. Mieliśmy wrażenie, że cofnęliśmy się w czasie i to dość konkretnie.









Jadąc pociągiem, który tak strasznie się bujał, że mógł się wykoleić w każdym momencie i który poruszał się w żółwim tempie, nie potrafiliśmy uwierzyć, że to aż tak odbiega od naszej polskiej rzeczywistości. Bilet w wyższej klasie (jest tylko wyższa i niższa; jedna od drugiej różni się tym, że ma miękkie, a druga twarde, drewniane siedziska) kosztował nas w jedną stronę 4000 kyat, czyli ok. 10 zł).

Podsumowując, wróciliśmy do hotelu dopiero ok. 20:30, spędziliśmy 17 h po prostu w pociągu i warto było, żeby doświadczyć tego wszystkiego. W pociągu poznaliśmy m.in. 80 latka, który był Austriakiem, mieszkającym 50 lat w Australii i który aktualnie żyje z Tajką w Chiang Mai, podziwialiśmy, ze w tym wieku można podróżować samemu jakby się miało nadal 20 albo 30 lat. Ku naszemu zdziwieniu tego wieczora wcale nie mieliśmy dosyć, chyba adrenalina i nowe doświadczenia sprawiły, że byliśmy pozytywnie nakręceni. Wieczór uczciliśmy degustacją lokalnych wytwórców whisky, której butelka 0.35 l kosztowała nas jakieś 1400 kyat, czyli…ok. 3zł. O dziwo nie była nawet taka zła!



Dzień 5, Mandalaj, Sikong, Inwa, Amarapura (12 grudnia 2017, wtorek)



Na kolejny nocleg zostaliśmy w Mandalaj, żeby móc odwiedzić 3 stare stolice Birmy (z Mandalaj cztery). Wzięliśmy taksówkarza, niedaleko naszego hotelu (wynegocjowaliśmy cenę lepszą o ok. 8$ niż proponowali w hotelu) i razem z miłym kierowcą udaliśmy się do pierwszego miejsca – Sikong. Po drodze po raz kolejny doświadczyliśmy tego jak biedny jest to kraj, warunki w jakich ludzie żyją, syf i zwały śmieci są przerażające. Po drodze była jeszcze panorama Sikongu z mostu na rzece Irawadi z licznymi pagodami na przeciwległym brzegu, ładny widoczek. Kierowca (który nie potrafił słowa po angielsku) zawiózł nas na wzgórze, gdzie znajduje się pagoda Soon U Ponya Shin, z ktorej roztacza się ładny widoczek. Tam można było zauważyć jeden z efektów rozijajacej się turystyki – opłata za aparat/kamerę. Wprawdzie to tylko 300 kyat, czyli niecała złotówka, ale dziwna opłata jak dla nas… Tam zobaczyliśmy trochę mało ciekawą świątynię z posągiem Buddy, kupiliśmy kilka pamiątek, zrobiliśmy sobie zdjęcia i pojechaliśmy do kolejnej świątyni, Umin Thounzeh. Następnie, mijając liczne szkoły, w których uczą się mnisi i mniszki, do Inwy. Tam zostaliśmy zaatakowani przez dziewczyny, które chciały sprzedać wisiorki i bransoletki wykonane z jadeitu, czyli kruszca, który jest bardzo popularny w Birmie. Dziewczyny, nie chodziły już do szkoły mimo młodego wieku, mówiły, że teraz muszą pracować. Po raz pierwszy mieliśmy do czynienia z nachalnością w stosunku do turystów. Kupiliśmy u 1 dziewczyny koraliki (towar naprawdę ładny, a ceny mimo rozwijającej się turystki bardzo atrakcyjne, nawet bez handlowania się), a inna szła za nami z kapeluszem do sprzedania aż do łodzi, którą popłynęliśmy na drugi brzeg (koszt to 1500 kyat w dwie strony, czyli ok. 4zł).



Po niecałych 10 min gdy dobiliśmy do drugiego brzegu znów to samo, tym razem przyczepił się do nas chłopak który za wszelką cenę chciał sprzedać małe dzwoneczki, gongi i inne słoniki. Dotarliśmy do Inwy kolejnej byłej stolicy Birmy, tutaj wzięliśmy dorożkę za 10000 kyat (ok. 27 zł; nie da się negocjować, mają ustaloną jedną stawkę i tego się trzymają). Można również wybrać opcję pieszą, ale ze względu na chęć pokonania wszystkiego w krótkim czasie, chęci przeżycia przejażdżki dorożką oraz ze względu na fakt, że nasz kierowca czekał nas cały czas, wybraliśmy najbardziej popularną formę zwiedzania w Inwie.




Przejażdżka była bardzo przyjemna, choć rzucało niczym w pociągu dzień wcześniej, widoki były momentami sielskie (nie licząc bidy mieszkańców), zwiedziliśmy po kolei pagodę Daw Gyan (z czerwonej cegły), drewniany klasztor Bagaya (wykonany z drewna tekowego), Watch Tower (wieża widokowa, która jest zamknięta, jest tak odchylona od pionu, że chyba grozi zawaleniem), klasztor Maha Aung Mye Bonzan. Zabytki zapuszczone, nikt chyba o nie nie dba, a co z nimi się stanie w przyszłości, o to chyba też nikt się nie troszczy. Trzeba podkreślić, że okoliczności natury przemieszczając się po Inwie so przepiękne, plantacje bananowców, pola ryżowe i stawy z tysiącami lilii wodnych. Bardzo malownicze miejsce. Smuci jedynie widok wiosek, przez które się przejeżdża, ale to już Iny temat. Po Inwie przyszedł czas na Amarapurę i most U-Bein (najdłuższy tekowy most na świecie), oczywiście o zachodzie słońca. Przeszliśmy przez niestety mocno zatłoczony most. Widoki wokół były bardzo malownicze, choć ilość ludzi czekających na ten wyjątkowy moment dnia w tym miejscu odebrał wiele magii i uroku. Kupiliśmy piwo w knajpce pod mostem, czekając na zachód. I stało się to bardzo szybko, ale potem ludzie sobie poszli i została ich garstka, tamci przegapili, a dopiero teraz było pięknie. Pomarańczowe niebo i czarne cienie poruszające się po najdłuższym moście tekowym U-Bein. Była chwila zadumy, zatrzymania i niedowierzania, przecież dopiero co o tym czytaliśmy, a teraz tu jesteśmy i widzimy to na własne oczy. Była to nasza ostatnia atrakcja tego dnia, więc udaliśmy się do hotelu, aby planować następne dni (i pisać bloga!).




Aha…jeszcze jedna ciekawostka – jedliśmy dzisiaj po raz pierwszy…nietoperza! Kosztował 1000 kyat, czyli niecałe 3zł, więc trzeba było spróbować. Mięsa tam nie za wiele i w sumie smakuje jak kurczak, tylko mięso takie twardsze 😉