Dzień 10, Inle Lake (17 grudnia)
Nad Inle Lake spędziliśmy 1 dzień. Wybraliśmy się na przejażdżkę rowerową częściowo wzdłuż jeziora, żeby potem z rowerami przepłynąć łodzią na drugi brzeg i kontynuować jazdę. Sama trasa nie przebiegała dosłownie wzdłuż jeziora, czyli jadąc nie widzieliśmy w ogóle jeziora. Poza tym droga jak wszystkie była bardzo podziurawiona, a jazda na rowerze miejskim z cienkimi oponami jeszcze potęgowała doznania.



Nie wybraliśmy opcji przepłynięcia łodzią w bardziej zorganizowanej formie do najważniejszych atrakcji, które jak czytaliśmy i tak były mocno naciągane. Zdecydowaliśmy się na rowery, bo po pierwsze był taka opcja oferowana przez hotel, w którym spaliśmy, po drugie chcieliśmy zobaczyć ten birmański świat znów z innej perspektywy, trochę wtopić się w innych użytkowników drogi. Ruch nie był jakiś bardzo duży, więc nie było dużego strachu, że nas rozjadą, choć rozglądanie się dookoła i słuchanie trąbienia innych i usuwanie się na pobocze są jak najbardziej wskazane. Ruszyliśmy spod naszego hotelu w Nyaungshwe i lewą stroną jeziora jechaliśmy w kierunku Khaung Daing, gdzie zaokrętowaliśmy się na łódce i przepłynęliśmy z naszymi rowerami na drugą stronę jeziora do Mine Thaut. W sumie przejechaliśmy jakieś 30km, była to bardzo łatwa wycieczka, która bez większego pośpiechu zajęła nam jakieś 3h (z postojami, wizytą w klasztorze, przepłynięciem łódką). Najprzyjemniejszą jednak częścią był moment wskoczenia na łódź, wrzucenia naszych rowerów i przepłynięcia najpierw kanałem w otoczeniu bujnej zieleni i mieszkańców zajmujących się swoimi sprawami, a następnie wpłynięcia na jezioro. Tym razem nie siedzieliśmy na żadnych krzesełkach, a łódka była tylko dla nas. Mimo, że podobne widoki widzieliśmy dzień wcześniej po trekkingu i tak znowu byliśmy nimi zachwyceni. Krajobraz, gdzie pole do popisu mogą mieć fotografowie, malarze, ale też poeci i pisarze. I to jest właśnie to, co w tej podróży nas najbardziej cieszyło, że trafiliśmy znów do miejsc, które są dla nas kompletnie nowe i których nie możemy porównać z niczym widzianym do tej pory. Po przepłynięciu na drugi brzeg widoki były ładniejsze, zrobiło się bardziej egzotycznie. Ostatecznie pojechaliśmy do Bamboo Hat na obiad, trzeba było zboczyć z drogi, ale wyczytaliśmy wcześniej, że podobno jedzenie dobre i warto tam zajrzeć. Jedzenie było smaczne, szczególnie rybka z pobliskiego jeziora, jednak najbardziej zapamiętamy smak świeżych soków z awokado i papai. Niebo w gębie.




Po powrocie ogarnęliśmy rzeczy w pokoju hotelowym i czekaliśmy na transport nocnym autobusem do Yangon. Tym razem miał to być nasz najdłuższy przejazd jakieś 600km, następnie mieliśmy w planie złapać poranny autobus z Yangon na wybrzeże nad Zatokę Bengalską do Ngwesaung. Wiedzieliśmy, że czekała nas dłuuuga, wyboista i męcząca podróż. Zanim jednak o tym, chciałam wspomnieć jeszcze o hotelu, w którym zostaliśmy nad Inle Lake. Hotel na bookingu kosztował ok 80zł (pokój dwuosobowy ze śniadaniem), jednak obsługa, uprzejmość, chęć pomocy i szybkość działania personelu sprawiały, że mieliśmy wrażenie, że jesteśmy w jakimś 5 gwiazdkowym hotelu. Hotel był powiedzmy sobie ok, niczym szczególnym się nie wyróżniał, ale cała reszta zrobiła robotę, na tyle, że polecamy Wam to miejsce. Nazywa się Golden House Hotel. Dostaliśmy soki ze świeżych owoców: znów awokado i arbuz. Po śniadaniu przyniesiono nam do pokoju talerz owoców itp. Co ogólnie ważne, wszędzie w Birmie ludzie są bardzo uprzejmi i niesamowicie się starają dla turysty, czasem mieliśmy wrażenie, że wręcz nam usługują. Myślę, że z czasem ich postawa też się zmieni, staną się bardziej pewni siebie, zbiorą doświadczenia w kontaktach z zagranicznymi turystami, lepiej opanują język.



Dzień 11-12, Inle Lake-Yangon-Ngwesaung (18-19 grudnia)
Znad jeziora Inle wyjechaliśmy ok. 18:30 i do Yangon dotarliśmy uwaga ok. 7:00 rano. Tak więc, jakieś 600 km (oczywiście były krótkie przerwy) jechaliśmy tak długo! Droga początkowo wiodła przez góry, co było bardzo stresujące: mijające się na takiej trasie w nocy samochody ciężarowe i inne autobusy, fatalna nawierzchnia i wąski pas jezdni z szutrowym poboczem, trochę kosztowało to zdrowia.

No i to ciągłe skakanie i trzaskanie autobusu. Potem droga na całe szczęcie była już prosta i była czymś w stylu drogi ekspresowej, więc było lepiej, co nie znaczy, że nie było dziur i podskoków. Wymęczeni po takiej nocy przyjechaliśmy na dworzec autobusowy w Yangon i znów zastaliśmy brud wszechobecny, hałas, kurz od razu nam się miasta odechciało, ale i tak zgodnie z naszym planem chcieliśmy pojechać przynajmniej na 1 dzień na plażę. Niestety ze względu na ograniczony czas i chęć zobaczenia tylu rzeczy w krótkim czasie, wiedzieliśmy, że tylko na tak krótkie ‘byczenie’ możemy sobie pozwolić. Jednak, żeby do tego doszło, trzeba było się jeszcze trochę namęczyć. Z dworca, na którym nas wysadzono musieliśmy się jak najszybciej przedostać na inny dworzec autobusowy, który znajdował się po przeciwnej stronie miasta na obrzeżach (zachodnia część miasta). Po wynegocjowaniu ceny z taksówkarzem (trzeba być twardym w negocjowaniu, bo zaczynają od kwoty 15.000 kyat, a wartość przejazdu to jakieś 8.000 kyat), wsiedliśmy do taksówki z nadzieją, że uda nam się zdążyć na autobus odjeżdżający do Ngwesaung o 8:00. Taksówkarz mówił, że droga na drugi dworzec może zająć nawet 1h, więc czasu mieliśmy niewiele, biorąc pod uwagę, że było już po 7:00. Po drodze mijaliśmy żyjące już o tej porze miasto, a właściwie jak się później okazało jego smutniejsze i biedniejsze oblicze. Obrazki przypominające nam Mandalaj, domy w stylu szałasów, w których ludzie mieszkali, pracowali, sprzedawali jedzenie, gotowali. No i wszędzie śmieci, które są dla nich tak naturalne, że chyba ich w ogóle nie zauważają. Swoją drogą wydaje się, że nie ma tu żadnej edukacji w tym kierunku i systemu, który by to jakoś porządkował. Wielokrotnie widzieliśmy ludzi, którzy wyrzucają np. na ulicę butelkę, przez okno autobusu lub pociągu torebkę z resztkami jedzenia. Dla nich to było normalne. Nawet jak po podróży pociągiem do Gok Teik zabraliśmy reklamówkę z naszymi śmieciami z pociągu, żeby wyrzucić do kosza, podeszła do nas jakaś dziewczyna i pokazała nam, że mamy to wrzucić na tory, pod stojący pociąg… oczywiście zabraliśmy je ze sobą.



Wracając do autobusu. Zdążyliśmy na czas i o 8:00 ruszyliśmy w kolejną podróż, która zajęła jakieś 7h, a pokonaliśmy ok…220 km. Po tym to już naprawdę mieliśmy dosyć, szczególnie, że autobus był rozklekotany i robił za długie przerwy (coś tam majstrowali przy kole) itp.
Dostaliśmy się w końcu do miasteczka, z którego z kolei musieliśmy się dostać do naszego miejsca noclegowego (Thanzin Resort Hotel), które znaleźliśmy nad samą plażą, jednak było to jakieś 7 km poza miasteczkiem, teren raczej offroadowy, dogadaliśmy się z hotelem, że przyjadą po nas. No i przyjechali: 2 gości na skuterkach, zabrali nasze duże plecaki i nas. No i jazda też była przednia po tych wszystkich dziurach. Już widzieliśmy, że wybraliśmy sobie niezłe zadupie, ale o to nam chodziło. Mieliśmy ‘domek’ na samej plaży i nic wokół. Standard był delikatnie mówiąc nieciekawy (nawet umywalki w łazience nie było, a zamiast kafli na podłodze w łazience była kostka brukowa). Jednak ze względu na lokalizację warto było zdecydować się na to malownicze miejsce na samej plaży. W mieście kupiliśmy jedzenie na wynos i zjedliśmy sobie obiad na plaży. Wtedy już wiedzieliśmy, że podróż była tego warta. Pusta plaża, wokół pojedynczy goście spokojnie leżący na słońcu lub spacerujący. Dodatkową atrakcją były trzy małe złote pagody usytuowane na pobliskich skałach. Cieszyliśmy się, że udało się trafić w tak ładne i ustronne miejsce. Nie była to Tajlandia znad Morza Andamańskiego, ale wiedzieliśmy, że czegoś takiego nie możemy się spodziewać. Jednak było bardzo malowniczo i egzotycznie. Było bardzo podobnie do plaży w Nikaragui. Po kąpieli w morzu, poszliśmy na spacer o zachodzie słońca, które jak już wspominaliśmy zachodzi ok. 17:45, a następnie leżeliśmy na dworze, czytając i obserwując gwiazdy, których było na niebie mnóstwo. Oj był to dla nas relaks.
Następnego dnia podobnie: słońce, plaża, kąpiel, spacer, krótki wypad do miasteczka. Nie ma za bardzo o, czym pisać, więc wrzucamy kilka zdjęć.



