Intro
Zanim wybraliśmy nasz cel podróży wędrowaliśmy palcem po mapie i w wyszukiwarkach lotów byliśmy już w wielu różnych miejscach. Mamy nadzieję, że uda się w nie pojechać następnym razem, jednak w tym roku padło na Mjanmę, bardziej dla naszego ucha znaną jako Birma. O Birmie usłyszeliśmy po raz pierwszy od znajomego, będąc w Tajlandii w 2012 roku, potem od innego znajomego podróżnika w 2013. Słyszeliśmy, że warto, że trzeba jechać póki jeszcze dziewiczo, póki turystów niewielu. Kilka lat od tego czasu minęło, a my w tym czasie odwiedziliśmy inne miejsca na mapie. W tym roku wróciliśmy do tematu Birmy. Udało się znaleźć bilety w przystępnej cenie, w czasie, kiedy mogliśmy się wyrwać od obowiązków, no i udało się, choć wiedzieliśmy z relacji innych podróżujących, że kraj z roku na rok się zmienia, uznaliśmy, że wciąż nadal nie jest skomercjalizowany jak inne miejsca, do których się jeździ. Na przygotowania mieliśmy 3 tygodnie, a więc całkiem sporo, mając na uwadze poprzednie doświadczenia podróżnicze, byliśmy w stanie krok po kroku wszystko przygotować. Tym razem nie będziemy mieć żadnych towarzyszy podróży.

Przed wyjazdem warto rzecz jasna pomyśleć o ubezpieczeniu, przeczytać aktualne informacje o wizie itd. Wizę do Birmy załatwiliśmy elektronicznie, po wypełnieniu wniosku następnego dnia mieliśmy ją na mailu. Jak wyczytaliśmy u innych wystarczy wejść na stronę https://evisa.moip.gov.mm/NewApplication.aspx# i wypełnić wniosek, zapłacić 50$ i wszystko jest gotowe (przynajmniej tak było w naszym przypadku).

Jeśli chodzi o leki wykupiliśmy Malarone, żeby strzec się przed malarią. Szczepienia na tężec, WZW A i B już mieliśmy wcześniej, a więc ta część nam odeszła. Jeśli ktoś myśli o wyjeździe w zagrożone chorobami tereny, a szczepienia nie ma, trzeba o tym pomyśleć wcześniej, bo szczepienia (wszystkich dawek) nie załatwi się tak szybko.
Wracając do wyjazdu. Loty to Warszawa-Doha-Bangkok 7.12 (Qatar Airways), a po 2 dniach w Tajlandii lot Bangkok- Mandalay 10.12 (Air Asia). Powrót do Tajlandii 21.12 Yangon-Bangkok (Air Asia), a następnie wylot Bangkok-Doha-Warszawa 23.12 (Qatar Airways).

Początek podróży – 6 grudnia 2017 (PKP Ruda Śląska-Warszawa), 7 grudnia 2017 (lot do Bangkoku)
Dzień 1, Bangkok (8 grudnia, piątek)
Przylecieliśmy do Bangkoku 7 grudnia ok. godziny 7 rano, następnie po podróży kolejką Airport Link (koszt to ok. 3,5 zł/osobę) i metrem dostaliśmy się do naszego hostelu Hostel Oasis Chinatown. Mimo, że było przed 10:00 rano mieliśmy szczęście i udało nam się wcześniej dostać pokój, żeby udać się na wymarzony odpoczynek. Różnica czasu między Polską a Tajlandią, to 6 h do przodu, a więc jeśli w Polsce jest 10:00, to w Tajlandii 16:00, różnica między Polską a Birmą 5,5 h i liczymy analogicznie. Ostatecznie podróż nie była jakoś bardzo męcząca. Noc przed wylotem spędziliśmy w Warszawie u Piotrka, któremu dziękujemy za gościnę, miłe rozmowy do późna i za postawienie bloga od nowa, właśnie w tej odsłonie, którą widzicie. Piotrek dzięki, żałujemy, że nasze wspólne podróżowanie się rozjechało, ale kto wie, może kiedyś do tego wrócimy.


Wracając do podróży, ostatecznie nieprzespana noc i po prostu bycie w podróży zawsze dają się we znaki. Żeby móc cieszyć się Bangkokiem pospaliśmy jakieś 3h i dopiero potem poszliśmy oglądać miasto. Nasz hostel wybraliśmy ze względu na lokalizację: blisko do stacji metra, pociągu i przystanku, gdzie zatrzymują się łodzie kursujące po Menamie, które również stanowią istotną część transportu w Bangkoku. Poza tym chcieliśmy, żeby było spokojnie, a więc świadomie nie wybraliśmy np. Khao San albo Patpong, gdzie jest gwar, muzyka itp.

Tego dnia udało nam się całkiem sporo zobaczyć i jak to zawsze w podróży natknęliśmy się na rzeczy, których nie planowaliśmy, a okazały się ciekawe być może właśnie dlatego, że pojawiły się znienacka.
Przeszliśmy się ulicami, gdzie mogliśmy obserwować miejscowych i ich sklepy: z częściami samochodowymi, artykułami stolarskimi, oponami, narzędziami i towarem wszelkiej maści, bardzo duży z nich było po prostu z odzysku. Wszystko poukładane jedno na drugim, co tworzyło wyjątkowe widoki. Zastanawialiśmy się z Wojtkiem, jak oni są w stanie znaleźć np. odpowiednią śrubę. Na zdjęciu najlepiej widać w czym rzecz.


Poszliśmy również zobaczyć widok na rzekę do River Vibe Hostel, na ostatnim piętrze mieściła się restauracja właśnie z widokiem na rzekę i miasto. Porobiliśmy kilka zdjęć, a potem wodnym transportem: drewnianą łodzią popłynęliśmy do miejsca, skąd udaliśmy się do kompleksu świątynnego z leżącym Buddą (Wat Pho), znajduje się obok kompleksu Wielkiego Pałacu Królewskiego. Ze względu na późną porę nie mogliśmy zobaczyć tych dwóch miejsc tego samego dnia. Leżący Budda (największy tego typu posąg na świecie) i inne zabudowania wokół podobały nam się, a nadchodzący zmrok dodawał uroku temu miejscu. Nie będziemy ukrywać, że znamy się na architekturze, więc nie będziemy tłumaczyć jak wspaniałe są tam stupy i inne elementy watów. Będąc tam, skorzystaliśmy również z masażu tajskiego. Ze względu na znaną medyczną szkołę masażu tajskiego przy tej świątyni zależało nam, żeby odbyć go właśnie w tym miejscu. Za 30 min masażu całego ciała, zapłaciliśmy ok. 26 zł za osobę, ależ nas powygniatali, tego było nam trzeba. Będąc w Tajlandii w 2012 mieliśmy kilka razy okazję skorzystać z masażu, więc mieliśmy porównanie, ten był chyba jednak bardziej profesjonalny, nie ujmując tamtym masażystom. Zapadł zmrok (cały rok ok. 18:00 robi się tutaj ciemno), chcieliśmy pojechać na Khao San, jednak negocjacje z kierowcami tuk tuków nie powiodły się i uznaliśmy, że idziemy pieszo kawałek, a potem się zobaczy. I dobrze zrobiliśmy, bo w oddali zauważyliśmy podświetloną ‘świątynię’ i usłyszeliśmy muzykę. Postanowiliśmy zobaczyć, o co chodzi. Przeszliśmy przez bramki bezpieczeństwa i szliśmy dalej chodnikiem, mijając budynki rządowe kompleks Pałacu Królewskiego i zastanawiając się, dlaczego ulice są pozamykane i co się tam odbywa. Jak się okazuje trafiliśmy do miejsca, które i tak mieliśmy w planie. Jednak po pierwsze nie planowaliśmy tego w tym dniu, po drugie krótko przed wyjazdem dowiedzieliśmy się o tym miejscu od znajomego i nie mieliśmy czasu sprawdzić, gdzie jest. Tym miejscem było Mauzoleum Króla Tajlandii. Brzmi zwyczajnie, jednak, jak pozna się tło tego miejsca już nie jest tak zwyczajnie. Krój Tajlandii zmarł rok temu, a więc w 2016 roku, był najdłużej rządzącym Królem Tajlandii i chyba najdłużej rządzącym władcą na świecie, rządził krajem przez 70 lat. Po jego śmierci zaczęto mu budować mauzoleum. Mauzoleum i cały kompleks budynków przeznaczonych na uroczystości pogrzebowe wybudowano, uwaga, w czasie 1 roku. Jak to zobaczyliśmy nie mogliśmy w to uwierzyć, dopiero wtedy widać, co znaczy władca dla niektórych narodów i kult jednostki. Żeby wejść do środka trzeba mieć długie spodnie i długie rękawki (podobnie z innymi miejscami, warto więc nosić ze sobą taką odzież, żeby potem nie stracić okazji zobaczenia różnych miejsc, które tego wymagają). Do Mauzoleum szło morze ludzi, w środku również pełno. Podświetlone i mieniące się mauzoleum robiło wrażenie niesamowite. Dowiedzieliśmy się, że po roku budowy, ceremonia pogrzebowa trwała przez miesiąc: w listopadzie tego roku. Ale, uwaga, najciekawsze jest to, że cały kompleks będzie stał tylko do końca tego roku i wszystko zostanie zlikwidowane. Nie mogliśmy w to uwierzyć.


Najpierw nie potrafiliśmy uwierzyć, że przez rok można zbudować coś takiego i że wszystko to było dla króla we współczesnym świecie, a potem nie potrafiliśmy uwierzyć, że gdybyśmy przyjechali np. w styczniu, to wtedy nie moglibyśmy tego już zobaczyć. Dlaczego tak? Wytłumaczono nam, że ze względu na wiarę i tradycję, może przynieść coś złego. Od razu, jak dowiedzieliśmy się, że już nigdy więcej tego tam nie będzie nakręciliśmy kilka filmów i zrobiliśmy dodatkowe zdjęcia. Król Tajlandii był bardzo czczoną postacią i ludzie go bardzo kochali, choć dla nas jest to bardzo trudne do zrozumienia.
Potem była już słynna backpackerska, imprezowa ulica Khao San, pełna ulicznego jedzenia, straganów z ubraniami, klubami, z których muzyka wydobywała się z takimi decybelami, że aż uszy bolały. My zjedliśmy nasz pierwszy ciepły tego dnia posiłek, a że tajskie jedzenie na ulicy zdążyliśmy polubić, będąc w Tajlandii w przeszłości, było to dla nas wielką przyjemnością. Przeszliśmy się, poobserwowaliśmy zadowolonych ludzi, oparliśmy się kilka razy różnym sprzedawcom i skorzystaliśmy z tuk tuka, który po negocjacjach zawiózł nas do hostelu. Trafiliśmy na jakiegoś mistrza kierownicy. Wiem, oni tak jeżdżą itp., ale zawsze jak znów wraca się do takich sytuacji, że ktoś motorkiem z jakimś wózeczkiem przyczepionym z tyłu bez żadnych zabezpieczeń dla pasażerów mknie jak szaleniec po mieście, gdzie ruch też jakiś taki nieuporządkowany, wtedy myślę sobie, Panie Boże i po co mi to było, trzeba było w domu siedzieć, a nie znów na własne życzenie takie stresy przeżywać. Ci, co mnie znają powiedzą, Kasia i tak się stresuje, jak ktoś trochę szybciej jedzie nawet u nas. Zdaję sobie sprawę z tego, że mój próg wrażliwości na takie sytuacje jest inny, jednak jak patrzę na Wojtka i on zaczyna mieć coraz to większe oczy i uśmiecha się dziwnie, to wiem, że nie przesadzam.
Dzień 2, Bangkok (8 grudnia, sobota)




W hostelu wypiliśmy rano kawę, zjedliśmy śniadanie na słodko i ruszyliśmy na zwiedzanie. Zaczęliśmy od spaceru po dzielnicy Farang, czyli miejscu, gdzie pozwalano się osiedlać obcokrajowcom w czasach gdy kraje europejskie posiadały swoje kolonie w wielu krajach Azjatyckich (i nie tylko), żeby ostatecznie trafić do Hotelu Oriental. Jest to wyjątkowe miejsce, do którego warto wstąpić, żeby zobaczyć lobby oraz miejsce, gdzie przebywali znani pisarze i poeci, a następnie napić się czegoś w Bamboo Bar nad rzeką. Piękne miejsce, atmosfera luksusu sprawiły, że zatrzymaliśmy się tam na dłużej, z przyjemnością popijając aromatyczną herbatę i będą obsługiwanym przez uprzejmych kelnerów, którym etykieta nie była obca. Myślę, że do takiego luksusu można by było się przyzwyczaić!


Po wyjściu z luksusowego świata, zjedliśmy posiłek… na ulicy i szybko trafiliśmy do świata zwykłych ludzi. Uwielbiamy tajskie smaki: aromat ziół, przypraw, zapachy. Na nas działa to niesamowicie i jedzenie uliczne dostarcza przyjemnych doznań za niewielkie pieniądze. Choć wzięcie średnio pikantnego posiłku nie było do końca dobrym pomysłem, chyba zapomnieliśmy, co znaczy spicy w Tajlandii, ale szybko przypomnieliśmy sobie, jak już nam pot wystąpił na czoło i trzeba było wycierać nos i oczy. W tamtej okolicy odwiedziliśmy 2 kościoły katolickie, w tym Katedrę z 2000r. Siedząc w kościele katolickim od razu tak jakoś swojsko się poczuliśmy, jak w domu. Następnie popłynęliśmy znów łodzią do Komplesku Królewskiego (koszt takiej przejażdżki to ok. 1,5zł za osobę, trzeba obserwować żeby wsiąść do łodzi z pomarańczową flagą). Sam kompleks jest chyba najbardziej obleganą atrakcją miasta, więc, ludzi było mnóstwo. Tam można było zobaczyć szmaragdowego Buddę i całe mnóstwo ciekawych budowli, w tym Pałac Królewski. Szczegóły możecie znaleźć na pewno w innych źródłach. Za bilet zapłaciliśmy: 500 BHT (czyli ok. 50zł/osobę). Tego dnia zjedliśmy też przepyszne mango, było tak słodkie i mięsiste, że nie potrafiłam powstrzymać się do głośnych zachwytów. Po Kompleksie Królewskim poszliśmy w kierunku Złotej Góry (Wat Saket), po drodze mijając sklepy z nazwijmy to buddyjskimi dewocjonaliami, sami zobaczcie, co mam na myśli.





Zanim dotarliśmy na Złotą Górę zatrzymaliśmy się przy ‘restauracji’, o której wspomniał facet prowadzący nasz hostel. Powiedział, że restauracja ta dostała 1 gwiazdkę Michelin za street food. Początkowo nie byliśmy pewni, czy to rzeczywiście to miejsce, jednak jak zobaczyliśmy ludzi czekających w kolejce i wysokie ceny w karcie w restauracji (wysokie jak na Tajlandię bo ceny zaczynały się od 50zł za danie, ale nie jak na knajpę wyróżnioną przez Michelina), która miała wygląd podrzędnej stołówki, jak wiele podobnych wokół, uznaliśmy, że to musi być to. Potem zobaczyliśmy szefową kuchni gotującą na ulicy na węglu, w 2 wokach z goglami na oczach. Po powrocie to hostelu, sprawdziliśmy. I tak, to było to. Nazywała się: Raan Jay Fai. Niestety nie zjedliśmy tam nic, bo czas oczekiwania na danie, to ok. 2,5h, a więc było nam szkoda czasu. Złota Góra, która jest zaraz obok, to miejsce, do którego warto pójść ze względu na panoramę miasta oraz znalezienie momentu na wyciszenie. Z głośnika było słychać modlitwy, śpiewy, co jakiś czas pojawiali się mnisi. Za bilety zapłaciliśmy: 20 BHT (ok. 2zł) za osobę. Po Złotej Górze kolejna atrakcja, przepłyniecie mniejszą łodzią, ale już nie po rzece, a po kanale. Dzięki pływaniu rzeką lub kanałami można nie tylko się przemieszczać sprawnie, ale również zobaczyć miasto z innej perspektywy, zobaczyć jak ludzie mieszkają, zajrzeć im do kuchni itp. Warunki w wielu miejscach są dla nas Europejczyków straszne, prawie zawalające się drewniane budyneczki na palach, jakieś połatane daszki z blachy, wszyscy jeden na drugim. Tutaj też zauważyliśmy, że takie miejsca, to nie jakieś biedne dzielnice na obrzeżach, tu po prostu wszystko się miesza. Dotarliśmy kanałem mijając biedne ‘domy’ biednych ludzi do nowoczesnego centrum (Ratchathewi): centra handlowe, hotele i wysokie budynki.



Centra handlowe, przejścia nad ulicami, nowoczesne hotele, to znów inne oblicze Bangkoku. Bardzo przytłaczał nas ten hałas, zgiełk, światła (na zielone światło na jednym z przejść razem z tłumem ludzi czekaliśmy chyba z 10 min, sic!; i nie było to jedno z tego typu skrzyżowań, że ‘a przecież ja dam radę przejść na czerwonym’, nawet lokalsi stali), tłum ludzi. Najciekawszą rzeczą była mała świątynia (Erewan Shire) przy centrum handlowym, gdzie odbywały się modlitwy ze śpiewami i palono kadzidełka. Miało to swój urok: środek miasta, gwar ulicy, ludzie wychodzący z zakupami, a tu atmosfera jak w kościele.

Po tym przystanku pieszo poszliśmy do parku Lumpini, było już ciemno, jednak co nasz zaskoczyło, to ludzie biegający w takiej ilości, jakby był to bieg zorganizowany. Tymczasem ludzie po prostu biegali sobie wieczorem po parku. Przypuszczamy, że skoro parków w Bangkoku i w ogóle terenów zielonych jest jak na lekarstwo, ulicami nie da się biegać, to ludzie wybierają ten park, a że jest ich dużo i biegają o podobnej porze, robi się tak, że zwykły bieg przypomina zorganizowaną imprezę biegową. Po parku poszliśmy na słynne Patpong Road, czyli ulicę, gdzie znajduje się nocy targ (z ubraniami, zegarkami i innymi podobnymi), a w budynkach znajdują się bary i kluby z różnymi formami striptizu i innych…Najczęściej zapraszano nas na ping pong show, kto nie wie, o co chodzi niech sobie sprawdzi, nie chciałabym się w tym temacie rozwijać, bo nawet nie wiedziałabym od czego zacząć. W każdym razie targ nie był tak interesujący jak te wszystkie kluby zapraszające do środka, w których dziewczyny tańczyły przy rurach, choć była to jeszcze chyba zbyt wczesna pora, bo dziewczyny nie były zbyt zaangażowane w ten taniec, raczej tuptały i gadały ze sobą. Jeśli ktoś chce spróbować świata rozkoszy w Tajlandii, niech jednak będzie ostrożny, czytaliśmy na ten temat kilka artykułów, warto się zastanowić zanim ktoś się skusi np. na ping pong show.



Dzień 3, Tajlandia (Bangkok) – Birma (Mandalaj) (10 grudnia, niedziela)
Lot z Bangkoku do Mandalaj mieliśmy ok. 11. Dotarliśmy na lotnisko pociągiem z dworca Hua Lamphong, który znajdował się 5 min spacerem z naszego hostelu. Pociąg miał być o 8:20, jednak ostatecznie miał 25 min opóźnienia, trochę zestresowani, ale mimo wszystko na czas zdążyliśmy nadać bagaż itd. Lot minął bardzo szybko (ok. 1.45 h) i wylądowaliśmy w kraju, który stał się celem naszej podróży, kraju, który miał odsłonić przed nami swoją kulturę, przyrodę, kuchnię, zwyczaje, zabytki, historię. W sumie, to źle to ujęłam, bo to raczej my przyjechaliśmy do Birmy, żeby odkrywać to wszystko, to był nasz cel. Po raz kolejny chcieliśmy wyjść poza strefę komfortu, poczuć strach, niepewność wynikające z nowego, porównać tę nową dla nas rzeczywistość z naszą codziennością, ale też z tym, co do tej pory wiedzieliśmy i czego doświadczyliśmy. Jeśli ktoś myśli, że takim podróżom nie towarzyszy strach, stres i czarne myśli, to się grubo myli. One nam towarzyszą podczas pierwszych myśli o danym miejscu, podczas ostatecznego kliknięcia, żeby kupić bilet na samolot, podczas przygotowań i postawienia stopy po raz pierwszy na nowej ziemi. I nawet jeśli się czyta, że inni byli, że można zastać, to i to, póki nie doświadczy się na własnej skórze można tylko teoretyzować. Nie ma 2 takich samych podróży w to samo miejsce, zawsze są inne okoliczności, inna pora, inni napotkani ludzie, inna pogoda, co czyni Twoją podróż wyjątkową, to wszystko może okazać się splotem szczęśliwych okoliczności, ale może też przynieść mniej przyjemne sytuacje. Ja jestem ostrożna do bólu, Wojtek odważny, ale jednocześnie rozsądny. Myślę, ze warto połączyć odwagę i rozsądek, wtedy może wyjść z tego coś fajnego. Dobra, za dużo filozofii i chyba oczywistych oczywistości. W każdym razie na lotnisku w Mandalaj poszło w miarę sprawnie. Tu już zauważyliśmy niższy standard lotniska, toalety, odprawa paszportowa itp., jakoś tak dało się odczuć, że jesteśmy już w nieco innej rzeczywistości, choć konkretnie nazwać tego nie potrafię. Na lotnisku wymieniliśmy pieniądze (należy pamiętać, żeby mieć nowe dolary i w dobrym stanie, w sensie niepogniecione), potem kupiliśmy kartę sim, żeby mieć Internet, kiedy będziemy tego potrzebować (sieć Telenor, koszt karty SIM i doładowania 4gb Internetu to 9000 kyat (czyli ok. 24 zł). Po tym wzięliśmy dzieloną taksówkę i za 4000 kyat/osobę dojechaliśmy do naszego hotelu Sahara (zwykła taksówka kosztuje 15000 kyat, więc przy dwóch osobach opłaca się wziąć dzieloną). Tam padliśmy jak kawki na 2h i dopiero ok. 17:30 poszliśmy na miasto. Zjedliśmy jakieś danie ze straganu na ulicy, choć był strach, bo już spacerując ulicami widzieliśmy wszechobecny brud. Póki co nic nam nie ma, a jedliśmy już w różnych miejscach różne rzeczy i oby tak zostało. Była niedziela, więc poszliśmy do kościoła katolickiego (katedra), który wcześniej o dziwo został zlokalizowany przez Wojtka. Było już po ostatniej mszy, więc weszliśmy do kościoła tylko się pomodlić. Potem było szwędanie się po ulicach, dosłownie, bo często nie nie dało się iść po chodniku. Ruch szalony, choć i tak spokojniejszy w porównaniu do naszych doświadczeń z Iranu. Szybko oswoiliśmy, co tu dużo mówić, raczej mało ciekawe i brzydkie miasto. Po drodze trafiliśmy do kolejnego kościoła katolickiego. Na zewnątrz odbywała się msza i trwało akurat kazanie (tak przynajmniej nam się wydawało). Wojtek zaczął klamkować, żeby dostać się do kościoła, pojawił się jakiś facet i zaczął nas zachęcać, żeby iść za nim, choć po angielsku znał może 5 słów. Załatwił klucze i wejście od zakrystii do kościoła i na chór. Jak się okazało kościół był w remoncie. Zobaczyliśmy w środku rusztowania z bambusa. Było widać, że kościół wymagał odremontowania, choć patrząc na rusztowania i co zostało zrobione, uznaliśmy, że remont jeszcze trochę potrwa. Facet cieszył się niemożliwie, my próbowaliśmy mu powiedzieć, że też jesteśmy katolikami itp. Na koniec zobaczyliśmy dziewczynki, które szykowały się do występu podczas mszy, no i zrobiłam sobie z nimi zdjęcia. Podczas tych naszych podróży widzimy, że coraz częściej interesuje nas człowiek, interakcja z nim niż np. kolejna świątynia czy inny zabytek. Wymiana uśmiechu, kilku słów, wzajemna życzliwość i zainteresowanie, to jest to co dodaje energii. Na koniec odwiedziliśmy jeszcze dworzec, z którego następnego dnia wczesnym porankiem mieliśmy ruszyć po kolejną przygodę.

