Dzień 13-14, Ngwesaung-Yangon (20-21 grudnia)
Rano o 8:00 mieliśmy autobus do Yangonu. Znów skuterki zawiozły nas i nasze bagaże do miasteczka, żeby po małym zamieszaniu w końcu wejść do autobusu. Tym razem było dużo lepiej, trasa przebiegła szybciej, choć początki po serpentynach były dla mnie ciężkie i doprowadziły mnie do proszenia kierowcy o przymusowy postój. Wojtek próbował im wytłumaczyć, że musimy się zatrzymać, ja ledwo żywa z woreczkiem przy ustach, wydająca charakterystyczne dźwięki w takich okolicznościach. Jednak kierowca i jego kompani niewzruszeni powiedzieli, że mamy siadać i żadnego postoju nie będzie. No, ale najlepsze jest to, że mi przeszło, więc chyba chłopaki miały intuicję. Z dworca w Yangon, tym razem po dłuższych negocjacjach z kilkoma taksówkarzami, złapaliśmy taksówkę do naszego hostelu w Chinatown. I tu kolejna rada dla podróżujących, warto najpierw zorientować się, ile dana usługa mniej więcej powinna kosztować i potem zbijać cenę, negocjować, bo niestety wszędzie chcą nas turystów oskubać, Wiadomo, że na turyście trzeba zarobić i to nie podlega dyskusji, niech to jednak są jakieś rozsądne kwoty i adekwatne do danych realiów i standardów. Wojtek za każdym razem odpowiednio podchodził do tematu aż w końcu i tak lecieli za nami, że się na naszą kwotę zgadzają, czy to był taksówka, tuk tuk, czy zakupy pamiątek.






Wracając do Yangonu, jadąc do centrum, widzieliśmy już zupełnie inne miasto niż to, które widzieliśmy 2 dni wcześniej w drodze na dworzec autobusowy. Tu już było czysto (jak na Birmę), brak ‘szałasów’, coraz to wyższa zabudowa, hotele, powstające nowe budynki, samochody i brak skuterów. Gdyby ktoś był w Birmie i trafił tylko do Yangonu do centrum, to miałby zdecydowanie błędne pojęcie o tym, w jakich warunkach żyją tutaj ludzie. Tego wieczoru poszliśmy do najważniejszego miejsca w Yangonie, a więc Shwedagon Pagody, która jest można powiedzieć najświętszym miejscem dla birmańskich buddystów i właśnie do tego miejsca pielgrzymują. Polecamy Shwedagon Pagodę późnym popołudniem i zdecydowanie jak już jest ciemno. Klimat tego miejsca jest bardzo wyjątkowy. Można sobie usiąść poobserwować ludzi i ich modlitwy, poczuć zapach kadzideł i kwiatów, zobaczyć zbiorcze zamiatanie podłóg i inne czynności wykonywane przez wiernych, jak obmywanie posągów Buddy. My zarezerwowaliśmy sobie sporo czasu na tę atrakcję i naprawdę warto było niespiesznie przechadzać się po całym kompleksie. Tego wieczoru zaliczyliśmy jeszcze sushi, które było zaraz obok naszego hostelu. Japończycy historycznie mieli dużo wpływów w Birmie, więc liczyliśmy, że ich kuchnia będzie dobra w Birmie…i nie zawiedliśmy się! Sushi było naprawdę dobre, a sashimi i nigiri ze świeżego tuńczyka czy innych ryb było po prostu przepyszne. No i oczywiście cena też była dużo bardziej przystępna niż u nas.




Następnego dnia było bardziej targowo i obserwacyjnie. Włóczyliśmy się po China Town i dzielnicy hinduskiej, kupiliśmy do Polski różne lokalne przysmaki, które można przewieźć, obserwowaliśmy ten wszechobecny handel i gastronomię w każdym kąciku, na każdej wolnej przestrzeni. Było gwarnie, kolorowo i pachnąco. Byliśmy też w Bogyoke Market, znanym miejscu handlowym, gdzie można kupić mnóstwo przeróżnych rzeczy, w tym pamiątki. Jednak głównie znajdują się tam ubrania i biżuteria. W końcu udało nam się trafić na taki stary targ, który przypominał nam arabskie lub żydowskie targowiska z przyprawami i lokalnymi specjałami. Jednak to targowisko było schowane i mieliśmy wrażenie, że bardziej pełni rolę hurtowni, niż takiego targowiska, które zna się z innych krajów.



Ostatecznie trzeba było zostawić Birmę. Na lotnisko dotarliśmy taksówką, a droga która wiodła z centrum miasta była dosyć reprezentatywna i nie będąc w innych częściach miasta czy kraju, można sobie wyrobić błędną opinię na temat kraju. Zresztą lotnisko w Yangonie też jest niczego sobie, duże, nowoczesne i…puste. Lot do Bangkoku mieliśmy o 17:30. Lądowaliśmy ponownie na lotnisku Don Mueang skąd lokalnym pociągiem za ok 2zł/osobę dotarliśmy do centrum miasta. Do naszego hostelu dotarliśmy ok. 22:00. Było to bardzo miłe uczucie, bo czuliśmy się tak, jakby Bangkok i ten hostel (dostaliśmy nawet ten sam pokój) były naszym tymczasowym domem.




Dzień 15, Bangkok i powrót do domu (22 grudnia)
Ostatniego dnia nie mieliśmy jakichś specjalnych planów poza tym, ze na pewno chcieliśmy jeszcze skorzystać z masażu. Miejsce polecił nam chłopak z hostelu i było warto. Wojtek wziął tajski masaż całego ciała, a ja plecy, ramiona i głowa. Oj wzięły nas te Tajki w obroty: powygniatały, ponaciągały, a to łokciem, a to pięścią, były to pieszczoty z jednej strony wątpliwe, z drugiej po masażu czuliśmy się, jak nowo narodzeni. Potem było szwendanie się i Wat Arun z zewnątrz, jedzenie na ulicy a na koniec rozświetlona i gwarna China Town i niekończące się ulice ze straganami. Na koniec było zabranie bagaży, pożegnanie z ludźmi z hostelu, kolacja, podróż metrem i pociągiem na lotnisko, żeby o 1:35 wylecieć do domu. Był lekki stresik, bo mimo, że daliśmy sobie sporo czasu na dotarcie na lotnisko, to w pewnym momencie zaczęliśmy się zastanawiać nad skorzystaniem z taksówki. Tak jak po przylocie planowaliśmy skorzystać z kolejki Airport Link, tylko, że okazało się że wagonów jest w każdym pociągu nie za wiele, a ludzi chętnych na ten rodzaj transportu mnóstwo. I tak pierwszy skład przyjechał tak wypchany, że do drzwi, przy których staliśmy nie wszedł chyba nikt. Po raz pierwszy widzieliśmy na własne oczy po co są potrzebni tak zwani upychacze w metrze (Wojtkowi kojarzyło się to z Japonią). Tutaj dwóch gości chodziło od drzwi do drzwi i kierowali ludźmi, żeby się przesuwali w głąb wagonów, żeby zrobić choć trochę miejsca. Drugi skład przyjechał po jakichś 25 min i znów to samo…weszło może z 5 osób…, ale plusem było to, że przesunęliśmy się na przód kolejki (tutaj w Bangkoku w metrze, wszyscy grzecznie stoją gęsiego w kolejce w wyznaczonych do tego miejscach). Na większe poślizgi nie mieliśmy już marginesu i do następnego wagon po prostu musieliśmy wejść…jednak nie było to wcale takie oczywiste, bo skład znów przyjechał nabity jak puszka sardynek…no ale nie było przebacz i z naszymi plecakami po prostu wepchnęliśmy się do środka i w zasadzie nie trzeba było się niczego trzymać, bo było tak ciasno, że jeden przy drugim staliśmy dosłownie jak śledzie….tak było przez następne 2 stacje, na których lokalsi zaczęli w końcu wychodzić i na same lotnisko dotarliśmy już we względnym luzie. Także przestroga dla innych planujących korzystać z Airport Link – zarezerwujcie sobie więcej czasu na transport. Reszta powrotu minęła bez problemu, no może poza dosyć długim oczekiwaniem na bagaż w Warszawie. Koniec końców wszystko dotarło i po krótkiej wizycie u Piotrka dotarliśmy pociągiem do Katowic. Tym samym udało nam się dotrzec do domu na dzień przed Wigilią. To tyle, poniżej jeszcze krótkie podsumowanie. Do następnej podróży!








Podsumowanie Mjanmy i luźne myśli na temat tej podróży:
- Warto poza przewodnikiem lub blogiem przeczytać coś na temat historii tego kraju oraz aktualnej sytuacji. My polecamy „Pani Birmy” Michała Lubiny. Zdecydowanie poszerza perspektywę i wyjaśnia w dużej mierze zastaną rzeczywistość.
- Najlepsze wg nas z Majnmy to: serdeczni i uśmiechnięci ludzie, brak jakiegokolwiek strachu, smaczne jedzenie, zróżnicowana przyroda, możliwość obserwacji prostego i skromnego życia (nie mam na myśli przerażającej biedy i brudu w miastach i wokół), jeszcze wciąż brak poczucia, że wokół nas tłumy turystów.
- Najgorsze: stan dróg i przez to czas, który trzeba poświęcić na przemieszczanie
- Warto kupić kartę sim, żeby mieć dostęp do Internetu cały czas (wifi często działało kiepsko): koszt ok 6$
- Należy pamiętać o wzięciu nowych, niezniszczonych i niepogniecionych dolarów do wymiany na lokalną walutę
- Nasze odczucia być może różnią się od tych, którzy byli np. w Birmie rok temu, bo kilka razy usłyszeliśmy, że w tym roku w Birmie dużo mniej turystów ze względu na czystki mniejszości muzułmańskiej w regionie Rohingya,
- Co jest charakterystyczne dla Mjanmy: longyi, a więc coś w stylu długich spódnic zawiązanych na węzeł, noszone zarówno prze kobiety jak i mężczyzn; thanaka, czyli ‘papka’ uzyskiwana z drzewa tanaki i nakładana na twarze głównie przez kobiety w celu ochrony przed słońcem i pielęgnacji skóry; żucie betelu, rodzaju używki, z czego wiele osób ma czerwone zęby
- Liczba przejechanych km – około 2.000 km;
- Środki transportu: samolot, pociąg, metro, tuk-tuk, autobus, skuter, e-bike, rower, łódka
- Liczba noclegów: w sumie spaliśmy w 6 różnych miejscach + dwa razy autobus i dwa razy samolot
- Odbyliśmy w sumie 6 lotów: Warszawa-Doha; Doha-Bangkok; Bangkok-Mandalaj; Yangon-Bangkok; Bangkok-Doha; Doha-Warszawa korzystając z dwóch linii lotniczych: Qatar Airways i Air Asia
- Koszt wymiany walut: lotnisko Bangkok 100$=325,3 Bahtów ; lotnisko Mandalaj 100$=135600 Kyat
- Mapka z trasą: https://goo.gl/maps/QRYJW38jeP52
